Do sprzedaży trafiło właśnie najnowsze wydanie periodyku „Edukacja i Dialog”. W numer 01-02/2017, którego hasłem przewodnim jest „Analogowy nauczyciel w cyfrowej szkole. Szanse i zagrożenia” przeczytać można m.in. rozmowę Rafała Zalcmana z prof. Jackiem Pyżalskim. Rozmowa dotyka spraw związanych z cyberagresją oraz dość stereotypowym postrzeganiem Internetu, w jej kontekście.
„Niezwykle łatwo paść dziś ofiarą cyberprzemocy” – czy w Pana opinii, stwierdzenie takie jest uprawnione? W definicjach cyberbuyllingu, na równi z intencjonalnością i dysproporcją sił, jako cechę charakterystyczną zjawiska, wymienia się m.in. powtarzalność… Internet tymczasem wydaje się na tyle dynamicznym medium, iż nie ma w nim czasu na powtórki…
Po pierwsze warto zauważyć, że pod tym wielkim parasolem z napisem „agresja w sieci” kryje się tak naprawdę nie jedno, a wiele różnych zjawisk. Cyberagresja może bowiem dotyczyć ludzi, którzy znają się w świecie rzeczywistym, czyli na przykład uczniów jednego zespołu klasowego, ale może też dotykać osób, które spotkały się on-line, na przykład rozmówców na jakimś czacie tudzież forum internetowym. Już tu mamy do czynienia z dwoma całkowicie odmiennymi sytuacjami. Pierwsza z nich rzutuje na nasze codzienne relacje, druga – rozgrywająca się w sferze komunikacji internetowej – może być kompletnie doraźna. Wreszcie, może to być rzecz banalna. Załóżmy, że wypowiadam się w jakimś miejscu w Internecie, komentując artykuł, a jakaś inna, nieznana mi osoba, (krytycznie) brzydko odniesie się do moich poglądów, czy też do mnie samego. Będzie to, choć nieprzyjemny, to jednak tylko incydent. Oczywiście zdarzają się i dużo bardziej poważne akty, jak chociażby długotrwałe i wielokrotne nękanie z wykorzystaniem środków komunikacji internetowej. Zależnie zatem od przyjętej definicji, mamy do czynienia ze zjawiskiem albo bardzo częstym albo stosunkowo rzadkim albo nawet bardzo rzadkim. Stąd też, nie każdej formie agresji przypisać można wymieniane przez pana cechy. Z całą pewnością charakteryzują one agresję przybierającą postać przemocy tzw. cyberbullyingu. W tym miejscu warto zwrócić uwagę, na uproszczenia, których niejednokrotnie dopuszczają się „badacze” cyberagresji. Otóż, jeżeli zapytamy np.: „Czy w ciągu ostatniego roku spotkałeś się w Internecie z aktem agresji?”, to zważywszy na ilość interakcji komunikacyjnych których jesteśmy świadkami, niepodobnym by było, żebyśmy kiedyś na coś takiego się nie natknęli. Wówczas te odsetki są bardzo wysokie i we wnioskach przeczytać można, że problem jest bardzo powszechny. Natomiast jest to pewien pozór. Gdybym, dla porównania, zapytał: „Czy w trakcie ostatniego roku spotkałeś na ulicy kogoś niecenzuralnie wypowiadającego się, czy też agresywnie się wypowiadającego?”, liczby byłyby przynajmniej równie wysokie. Istotnym jest zatem, jak to zjawisko mierzymy. Dotychczasowe badania nad cyberbullyingiem rówieśniczym, czyli poważną przemocą związaną z działaniami rówieśników, dają wyniki na poziomie kilkunastu procent, i wciąż są – co z całą stanowczością podkreślam – niższe niż w przypadku tradycyjnej przemocy rówieśniczej. Zresztą obydwa zjawiska są dość mocno ze sobą powiązane, gdyż sprawcy dokonujący aktów przemocy rówieśniczej tradycyjnej, czasami zaprzęgają do swoich działań – Internet. Odrębną kwestią jest przedstawianie proporcji, jak gdyby było odwrotnie…
Nie ukrywam, że jestem zaskoczony. Panuje raczej powszechna zgoda, co do tego, że w sieci pozwalamy sobie na zdecydowanie więcej, niż w relacjach bezpośrednich…
Dzieje się tak dlatego, że Internet jako taki, stanowi olbrzymie forum, ogromną agorę rozmowy w bardzo różnych społecznościach. Ktoś kiedyś dokonał takiego porównania – Internet jako miasto. I tak, jak w mieście możemy trafić do dzielnicy, gdzie język jest bardzo ostry, tak i w Internecie bywają miejsca, w których występuje szczególne nagromadzenie agresji. Weźmy dla przykładu, jakieś ogólnodostępne, niemoderowane forum, które nie tylko stwarza warunki, ale wręcz otwiera się na stosowanie agresji słownej. Niemniej, badania prowadzone w rodzimym Internecie, z wykorzystaniem oprogramowania zliczającego wulgaryzmy, wskazują, iż odsetek – nazwijmy je – niecenzuralnych wpisów wynosi do kilku procent. I to budzi zdziwienie. Zastanówmy się dlaczego. Odpowiedź jest stosunkowo prosta. Jeżeli bowiem ktoś trafia do i przebywa wyłącznie w „złej” dzielnicy, to tylko utwierdza się w przekonaniu, iż agresja słowna jest wszechobecna. Natomiast jest całe mnóstwo miejsc w Internecie, w których ten język jest diametralnie inny – takich jak różnego rodzaju fora eksperckie, fanpage’e itp. Wracając jeszcze do analogii z miastem, jeżeli będę bywalcem lokalu o wątpliwej renomie, nieuprawnionym będzie uogólnienie, że podobnie jest w całym mieście. Zachowujemy się trochę tak, jakby to Internet był przyczyną pewnych patologii. Tymczasem, trudno mi sobie wyobrazić, powiedzmy letni wypad nad rzekę, gdzie jest dużo osób, w takcie którego nie będzie mi dane, wysłuchanie przynajmniej kilku wulgaryzmów.
Jeśli dobrze rozumiem, Internet przedstawiany jako siedlisko zła, to jedynie stereotyp?
Na pewno nie w tym sensie, że problem w ogóle nie występuje. Natomiast, jeszcze raz podkreślę, o określonej porze i w specyficznych miejscach, na przykład w sobotni wieczór w dzielnicy klubowej (rozrywkowej), istnieje większe prawdopodobieństwo zasłyszenia mowy rynsztokowej. Daleko idącym uproszczeniem jest takie przedstawianie sytuacji, iż oto do Internetu wkracza ktoś w kontaktach bezpośrednich kulturalny, i nagle zaczyna używać słów powszechnie uznawanych za obelżywe. Mechanizm jest raczej taki, iż te same osoby, które w sposób niewłaściwy zachowują się poza Internetem, swoje przyzwyczajenia przenoszą na jego grunt. Badania pokazują, iż młodych ludzi, którzy stosują przemoc rówieśniczą w Internecie, a nie używają jej form tradycyjnych, tzn. nie wykluczają z grupy, czy też nie obrażają, jest tylko ok. 5%; podczas gdy aż 40% spośród osób często odwołujących się do tradycyjnej przemocy rówieśniczej, powiela swoje zachowania w świecie wirtualnym. Przykład ten dobitnie obrazuje, że Internet jest wyłącznie środowiskiem funkcjonowania człowieka – także tego, który ma określony problem – i nie powinien być postrzegany, jako przyczyna jego zachowań. Podobnie jest z pozytywnymi działaniami. Weźmy chociażby osoby twórcze – ich działalność tradycyjna, bardzo często koreluje z aktywnością internetową. Podobnie rzecz ma się, z osobami pełniącymi role liderskie. Nie tak dawno, bo w r. 2015, prowadzone były badania na młodzieży w wieku 13 – 18 lat, wnioski są jednoznaczne – młodzi ludzie pełniący role liderskie tradycyjne, np. przewodniczący klas, aktywnie działający na rzecz klubu sportowego, zaangażowani w harcerstwo, zdecydowanie częściej pełnią takowe online, będąc np. administratorem jakiejś grupy, moderatorem forum, czy założycielem fanpage’a. Wręcz uderzająca jest spójność funkcjonowania człowieka w tych dwóch środowiskach.
W obliczu obserwowanego dziś zaostrzenia języka debaty publicznej, i powszechnego nań przyzwolenia, a także nieustannego przesuwania granicy kultury wypowiedzi, trudno rozróżnić co jest jeszcze formą ekspresji, a co już aktem agresji. Co jest działaniem intencjonalnym, a co machinalnym…
Niewątpliwie, jest to trudne. Często mówi się w tym kontekście o dzieciach i o młodzieży, niemniej – w wielu sytuacjach – także my, dorośli nie do końca mamy jasność. Pamiętam taką sytuację, w której uczennica liceum na swoim blogu, bardzo krytycznie opisała nauczycielkę i sposób prowadzenia przez nią lekcji. Język użyty przez blogerkę, był na tyle ostry, iż szkoła zawiadomiła o sprawie prokuraturę. Ta ostatnia, nie zdecydowała się jej jednak podjąć, uznając, że sformułowania choć dosadne, nie noszą znamion znieważenia, a mieszczą się w granicach dozwolonej krytyki. Przykład ten, wielokrotnie dyskutowałem zarówno ze studentami, jak i nauczycielami, pytając czy ich zdaniem, uczennica miała prawo tak postąpić. Każdorazowo ok. 80% grupy – nie zadając sobie nawet trudu ustalenia, co takiego znalazło się we wpisie – stawało po stronie blogerki. Na to, padało moje pytanie: czy macie prawo, w podobny sposób, ocenić moje dzisiejsze zajęcia. – Oczywiście, że mamy takie prawo – odpowiadali. I nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, iż zapytani, o to czy mnie przysługuje prawo do publicznej oceny, wypowiedzi padających z ich ust podczas zajęć, stanowczo twierdzili, że… nie. Z jednej strony, nie ma się czemu dziwić – bliższa koszula ciału, z drugiej jednak widać, że nawet my, dorośli, mamy poważny problem z interpretacją i klasyfikacją pewnych sytuacji. Należy zatem skończyć z dotychczasowym podejściem, w myśl którego – choć niejednokrotnie sami mamy spory zgryz – usiłujemy nauczać dzieci i młodzież, jak zachowywać się w Internecie. Uczmy się wspólnie tego co wolno, a czego nie wolno – to dużo uczciwsze. Zresztą przywołany przykład, wydaje się idealny, jako punkt wyjścia do dyskusji z uczniami, na temat wolności wypowiedzi. Nie zapominajmy przy tym, że w wychowaniu, często dopiero na skutek kryzysu dochodzi się do momentu przełomowego. Skądinąd temat ten jest mocno dyskutowany także wśród teoretyków, m.in. w kręgach prawników zajmujących się cyberprzemocą. Bo i rzeczywiście bardzo łatwo jest w tym przypadku wylać dziecko z kąpielą. Próby nazbyt szerokiej interpretacji przepisów mogłyby doprowadzić do sytuacji absurdalnych, kiedy to np. satyra polityczna lub prześmiewczy mem będą traktowane i ścigane, niczym akty przemocy. Kolejną trudno rozstrzygalną kwestią jest, to czy i ewentualnie do jakiego stopnia powinniśmy upubliczniać wewnętrzne spory, występujące w naszych mikrospołecznościach, takich jak chociażby szkoła. Nie są to sprawy łatwe, bo i nie istnieje żaden oczywisty punkt graniczny. Czasami korzystnym, głównie z perspektywy interesu społecznego, wydaje się włączenie do dyskusji szerszego kręgu zainteresowanych, ale czy zawsze? Nie sądzę.
Skoro my – dorośli, mamy problem z prawidłowym wytyczaniem i przestrzeganiem granic, a nawet definiowaniem zjawisk, o ile bardziej zagubione muszą czuć się dzieci i młodzież? Tymczasem, to przeważnie im przypisuje się, skłonność do cyberagresji?
Wystarczy spojrzeć, ile mieliśmy sytuacji, w których osoby pełniące ważne funkcje publiczne, bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji, „wygłupiały się” na Twitterze. W przypadku ludzi młodych, w podobnych okolicznościach, zapewne nie obyłoby się bez kary. Dzieje się tak, na skutek dodefiniowywania przez nas pewnych zjawisk. Rozważmy chociażby relacje w klasie szkolnej. Jak określić, gdzie kończą się żarty, a zaczyna prześladowanie? Jedna strona uważa, że wciąż żartuje, podczas gdy druga, czuje się już nękana. W tym miejscu należy poczynić pewne zastrzeżenie. Otóż o cyberprzemocy, zwykło się mówić, jakby to było coś zupełnie nowego. A tymczasem, dotyczy ona przeważnie tych samych osób – ofiar przemocy tradycyjnej, zbliżone są także mechanizmy jej powstawania. Dodatkowo opisując ją, posługuje się pewnymi stereotypami, jak np. anonimowość sprawców. A ta – jak pokazują wyniki, nie tylko zresztą moich, badań – dotyczy co najwyżej połowy przypadków. Często mamy bowiem do czynienia z otwartymi atakami, przeprowadzanymi za pośrednictwem autentycznych profili w portalach społecznościowych, dzięki czemu sprawcę naprawdę łatwo można zidentyfikować. Nie jest też prawdą, że kiedyś – w czasach przedinternetowych – przemoc nie była anonimowa. Weźmy sytuację, w której jeden uczeń, drugiemu, podczas jego nieobecności wyrzucił tornister do śmietnika, ewentualnie porysował zeszyt. Czy wówczas zostawiał kartkę z podpisem? Oczywiście, nie. Reasumując, nadmierne upraszczanie, niczemu nie służy. Co więcej, bazując na własnym doświadczeniu, mogę dodać, że im dłużej bada się zjawisko cyberagresji, tym jego obraz staje się bardziej skomplikowany i nieoczywisty.
Śmiałe zachowania w Internecie, zwykło się tłumaczyć, przy wykorzystaniu teorii rozhamowania. W obliczu tego co Pan mówi, wydaje się to jednak daleko idącym uproszczeniem…
Rozhamowanie naturalnie występuje, tyle tylko, że można o nim mówić w sytuacji, kiedy sprawcy towarzyszy poczucie bezkarności. Szczególnie często, mamy z nim do czynienia, w przypadku przynależności tego ostatniego do większej grupy. Wówczas, tak sprawczość, jak i odpowiedzialność rozmywają się. I co istotne – znowu – rozhamowanie nie jest niczym nowym, „internetowym”. Niejednokrotnie przeprowadzając wywiady z uczniami, także w kontekście przemocy tradycyjnej, przychodziło mi słuchać tłumaczeń, w rodzaju: „Nie wiem dlaczego to zrobiłem. Ktoś coś napisał, więc i ja napisałem. W sumie, nawet nic do niego nie mam. Nie do końca wiem, jak to się stało”…
Jednym z kół zamachowych cyberprzemocy, jawi się, dość powszechne jej bagatelizowanie. Czy podziela Pan ten pogląd?
Paradoksalnie, dostrzegam tu pewną polaryzację postaw. I tak, na jednym biegunie mamy tych, którzy cyberagresję faktycznie bagatelizują, na drugim zaś tych, którzy ją demonizują. Bywa, że ci ostatni, nie bacząc na genezę obydwu zjawisk, przestają się zupełnie zajmować przemocą rówieśniczą w wydaniu tradycyjnym, zapominając niejako, że to ona stanowi ów korzeń. I dopiero znalezienie skutecznej recepty na nią, daje szanse zneutralizowania problemu cyberprzemocy. Poza dyskusją jest fakt, iż u podstaw każdej formy agresji, leży złe traktowanie innych ludzi. Jeżeli zatem, wiem jakie działania (niespecyficzne) podejmować, aby młodzi ludzie w klasie lepiej się poznali, albo też żeby u tych samych młodych ludzi wytworzyć przekonanie, że w przypadku zaistnienia między nimi jakichkolwiek negatywnych interakcji, każdorazowo spotkają się z moją – jako nauczyciela – reakcją, automatycznie, a przy tym znacząco, redukuję ryzyko wystąpienia, zarówno agresji w postaci tradycyjnej, jak i elektronicznej. A skoro jednym, i tym samym, odpowiednio skomponowanym zestawem oddziaływań pedagogicznych, mogę wpływać na obydwie formy przemocy jednocześnie, nie widzę potrzeby dalszego traktowania cyberagresji, jako jakiejś ekskluzywnej „czarnej wołgi”. A odnoszę nieodparte wrażenie, że tak właśnie jest postrzegana. Rysuje się ją, jako nową, specyficzną, z niczym dotychczas znanym nie powiązaną. Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że sensowna edukacja medialna jest konieczna. Mówiąc sensowna mam na myśli, taką, która kładzie nacisk na uwrażliwianie młodych ludzi, jako potencjalnych świadków, aktów cyberprzemocy. Bo też, tak jak i w przypadku przemocy tradycyjnej, rola, a przede wszystkim reakcja świadków jest tu kluczowa. Tymczasem, skupiając się na sprawcach i ofiarach, bardzo często o tym zapominamy.
Cyberagresja rówieśnicza, doczekała się bogatej bibliografii. Jakby niepostrzeżenie, na jej peryferiach, rozgrywa się inny akt dramatu, nieco przemilczany – cyberbaiting…
Zainteresowanie cyberbaitingiem jest stosunkowo niewielkie, bo i samo zjawisko występuje dużo rzadziej niż przemoc rówieśnicza. Kiedy w 2009 roku przeprowadzaliśmy badania, na dość dużej próbie nauczycieli, co dwudziesty spośród respondentów przyznawał, że ma za sobą negatywne doświadczenia związane z aktywnością uczniów w Internecie. Jednak i w tym przypadku – po raz kolejny – kluczowa okazuje się waga zdarzeń. No bo umówmy się, młodzież żartuje z nauczycieli nie od dziś. Nam – a przynajmniej mi osobiście – w młodości, również zdarzało się niepochlebnie na ich temat wypowiadać. Jeszcze z czasów szkolnych pamiętam, jak jeden z kolegów przyniósł kajet i ogłosił: założyłem zeszyt na nauczycieli. Zeszyt ten wędrował po klasie, każdy mógł go uzupełnić swoimi uwagami, a przy okazji – co było nie mniej ciekawe – zapoznać się z opiniami inny. Wcale do rzadkich, nie należały też sytuacje, w których na tablicy rysowano karykaturę belfra, lub wypisywano, jakieś hasło nawiązujące np. do charakterystycznej dla niego przywary. Główna różnica, w stosunku do czasów obecnych, polegała na tym, że wówczas, nie dysponowaliśmy narzędziami, które tak zdecydowanie wspierałyby proces upubliczniania naszych wypowiedzi. Niemniej, nie powinniśmy zapominać o tożsamości tych zjawisk. I jeszcze wracając na chwilę do wag poszczególnych aktów, inna jest szkodliwość głupiego komentarza pod adresem nauczyciela, a inna znieważenia go, czy stosowania wobec niego gróźb karalnych. W konsekwencji tej rozpiętości, musimy dysponować równie szerokim wachlarzem środków zaradczych. Pewne sytuacje da się załagodzić w drodze rozmowy, dyskusji, inne będą podlegać ściganiu i swój finał znajdą w sądzie rodzinnym.
Nieuchronnie wracamy do problemu nieostrości granic.
Poniekąd. Aczkolwiek, dogłębne zrozumienie zjawiska, wymaga, choćby chwilowej, zmiany perspektywy. Zastanówmy się nad tym, gdzie uczniowie, czy szerzej młodzi ludzie, mają nabywać doświadczenia w rozpoznawaniu wag różnorakich incydentów. W moim przekonaniu, mając w stosunku do nich olbrzymie oczekiwania, pozostawiamy ich jednocześnie z problemem samym sobie. Kto im bowiem towarzyszy w trakcie eksplorowania Internetu, a więc w warunkach bojowych, tak aby w sytuacji kryzysowej, w czasie rzeczywistym służyć radą? Być może są tacy mentorzy, ale jest ich stosunkowo niewielu. Odnajdujemy się przeważnie – mam tu na myśli nas, dorosłych – dopiero wtedy, kiedy mleko się już rozleje, i pozostaje nam przyjść z interwencją.
Być może dzieje się tak z powodu niedostatecznego poziomu kompetencji medialnych u pedagogów? Czy w Pana ocenie – takie braki – mogą w jakikolwiek sposób, skłaniać młodych ludzi do agresywnych zachowań?
W rozmaitych dyskusjach, nieustannie powraca temat różnic między uczniami i nauczycielami – ci pierwsi, zdaniem wielu, są wręcz zanurzeni w technologii, podczas gdy ci drudzy, rzekomo, tacy zacofani (analogowi). Tymczasem, sprawę należy postawić jasno – tak było, ale jakieś dziesięć lat temu! W tej chwili, dochodzi już do głosu pokolenie nauczycieli, które dorastało z Internetem. Oznacza to, że z punktu widzenia obycia ze środkami technicznymi, takie proste rozgraniczenie, straciło na aktualności; a w grę zaczęły wchodzić bardziej złożone uwarunkowania. Żeby nie pozostać gołosłownym – jest naprawdę wielu nauczycieli, którzy dysponują wystarczającymi umiejętnościami technicznymi, gdyż korzystają i z urządzeń, i z Internetu chociażby w życiu prywatnym. Czym innym jest jednak używanie technologii dla własnych potrzeb, a czym innym dla realizowania celów pedagogicznych. Problemem jest zatem, raczej brak koncepcji, tudzież kompetencji dla edukacyjnego i wychowawczego, czy nawet szerzej, socjalizacyjnego wykorzystania TIK. Pomysłów, jak Internet wprząc do procesu integracji klasy, albo jak się nim posłużyć do stymulowania uczniowskiej twórczości, czy w końcu jak uczynić z niego narzędzie wspierające samoedukację młodych ludzi.
Jacek Pyżalski - doktor habilitowany nauk humanistycznych w zakresie pedagogiki (UAM, 2012; doktorat nauk humanistycznych w zakresie pedagogiki - UŁ, 2002). Profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pracuje na Wydziale Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu (UAM w Poznaniu) oraz jest adiunktem w Instytucie Medycyny Pracy w Łodzi – w Krajowym Centrum Promocji Zdrowia w Miejscu Pracy. Mediator sądowy. Autor licznych publikacji. Trener w obszarze komunikowania i trudnych zachowań oraz ekspert w zakresie edukacji medialnej. Członek Polskiego Towarzystwa Edukacji Medialnej. Zainteresowania badawcze związane z zagadnieniami: agresji elektronicznej, nowych mediów, komunikacji w szkole, promocji zdrowia, cyberprzemocy wśród młodzieży. Autor pierwszej monografii na rynku polskim dotyczącej agresji elektronicznej „Agresja elektroniczna wśród dzieci i młodzieży” (GWP, Sopot 2011). Autor, współwykonawca i wykonawca ponad czterdziestu projektów, kierownik kilkunastu projektów krajowych i międzynarodowych m. in.: ACERISH 2 (Adult Mentoring, Dragon Fly, ROBUSD). Reprezentant Polski z nominacji MNiSW w Europejskiej Fundacji Nauki COST IS 0801 [European Cooperation in the field of Scientific and Technical Research] Action IS0801: Cyberbullying: coping with negative and enhancing positive uses of new technologies, in relationships in educational settings oraz aktualnie - COST IS 1210 Appearance Matters. Najnowsza książka będąca zarazem monografią habilitacyjną ukazała się w marcu 2012 r. - "Agresja elektroniczna i cyberbullying jako nowe ryzykowne zachowania młodzieży".
* * *
Z pełną treścią rozmowy zapoznać się można sięgając po czasopismo „Edukacja i Dialog”.